Anna Plaszczyk z Fundacji Viva! odpowiada na komentarz dziennikarza Onetu, Tomasza Mateusiaka: Decyzja o likwidacji transportu konnego do Morskiego Oka jest słuszna i nie istnieją żadne „przeciw”, które mogą przeważyć tę szalę. Mamy trzecią dekadę XXI wieku! Nie możemy kierować się źle pojmowanym sentymentem, jeśli w grę wchodzi cierpienie zwierząt.
Dziennikarz Onetu, Tomasz Mateusiak w swoim dziennikarskim komentarzu twierdzi, że przeanalizował wszystkie za i przeciw transportowi konnemu do Morskiego Oka. Niestety w mojej opinii dość tendencyjnie, z pominięciem argumentów naukowych i historycznych. Odpowiadam na ten komentarz, bo jako organizacja społeczna nie zgadzamy się, by w przestrzeni publicznej funkcjonował przekaz oparty na przekonaniach.
Mit: koniom poprawiono los
Autor twierdzi, że „w ostatnich latach zwierzętom (pracującym na trasie do Morskiego Oka) systemowo bardzo poprawiono los”. Tymczasem konie jak pracowały w przeciążeniu – tak w przeciążeniu pracują. Faktycznie – nie ciągną już 30 osób, jak to miało miejsce na przełomie XX i XXI wieku. Ale wciąż ciągną o około tonę za dużo i pracują na stromo nachylonej, asfaltowej drodze w podkowach hacelowych. W wyniku tego przeciążenia i pracy na twardym podłożu w ich organizmach powstają mikrourazy, które kumulują się w układzie ruchu. Konie wytrzymują pracę na tej trasie przez średnio 36 miesięcy i po tym czasie są wycofywane. 61% z nich trafia do rzeźni, bo nie chce ich kupić nikt inny. Dlaczego? Bo nie nadają się do żadnej innej pracy.
W ciągu 10 lat tylko 17 wycofanych koni trafiło pod opiekę fundacji ochrony zwierząt, choć wycofano ich ponad 700. I mimo, że przez wiele lat obowiązywało tak zwane „prawo pierwokupu przez organizacje pozarządowe” – obowiązek zaoferowania przez fiakrów tym organizacjom kupna konia, mającego trafić do rzeźni, to przepis ten sprytnie omijano. Fiakrzy sprzedawali konia sąsiadowi lub swojemu pomocnikowi, a ten już bez żadnego problemu wysyłał konia do rzeźni. Dlaczego fiakrzy nie chcieli sprzedawać koni fundacjom? Dlaczego woleli skazać je na śmierć, zamiast zapewnić im spokojną i bezpieczną emeryturę na zielonych łąkach? Być może dlatego, że nie chceli, by fundacje wykonywały kompleksowe badania zwierzętom, które ciągnęły za ciężkie wozy?
Takie badania wykonano np u konia Avansa – jednego z tych 17 szczęściarzy, który trafił do fundacji. Praca na trasie do Morskiego Oka zrujnowała mu stawy. Mimo leczenia i rehabilitacji Avans jest kaleką – nie może wykonywać już żadnej pracy. Ale żyje! Jest pod najlepszą opieką i spędza emeryturę na zielonych łąkach. W tym roku Avans i jego opiekunka będą obchodzili dziesięciolecie adopcji.
Mit: konie trafią do rzeźni
Dziennikarz Onetu pisze: „ Klacze i rumaki nie będą tam już ciężko pracować, ale ten, kto myśli, że zamiast tego trafią na łąkę z soczystą zieloną trawę, gdzie będą radośnie hasać do końca swoich dni, jest ignorantem i marzycielem. Bezrobotnych koni nikt nie będzie utrzymywał na darmo. Zostaną sprzedane i nie wiadomo, jaki los ich wówczas czeka. Jest duże ryzyko, że wiele trafi do rzeźni, bo wątpię by polski rynek stadnin „wchłonął” kilkaset osobników na raz”. Jest to nieprawda na wielu poziomach.
Po pierwsze – te konie już teraz trafiają do rzeźni. W ciągu 10 lat zabito ich na mięso 433, czyli aż 61% z wycofanych z pracy. A w każdym razie o tylu wiemy. Czyli znacznie więcej, niż teraz pracuje na trasie. I znacznie więcej, niż średnia krajowa koni zabijanych na mięso w porównaniu do całej populacji. Po drugie i najważniejsze – już w 2014 roku ucięliśmy te dyskusje. Zadeklarowaliśmy, że przyjmiemy pod opiekę wszystkie konie, które w wyniku utraty pracy na trasie do Morskiego Oka miałyby trafić do rzeźni. I zapewnimy im bezpieczną emeryturę do naturalnej śmierci.
Szokuje nas, że autor pomija tę informację. I straszy społeczeństwo zabiciem koni w rzeźni, by przekonać Polki i Polaków, że decyzja o likwidacji tego transportu zagraża życiu koni. Przecież dziennikarz sam podkreśla, że o koniach z Morskiego Oka napisał kilkaset testów. Wielokrotnie ze mną rozmawiał. Informowałam go w tych rozmowach o naszej deklaracji. Powtarzamy ją za każdym razem – w rozmowach z dziennikarzami, w Sejmie. I w naszym raporcie z września 2023 roku, o którym przecież Onet szeroko informował.
Mit: badania i wycofywanie koni
Zresztą Tomasz Mateusiak w przeszłości w swoich tekstach podawał już nieprawdziwe informacje. Były to informacje, które w mojej opinii miały uspokajać społeczeństwo, że nadzór nad tym transportem jest większy, niż jest w rzeczywistości. Np. w tekście „Awantura o konie na szlaku do Morskiego Oka. „Nie powiem tego pod nazwiskiem””. W tym tekście autor ten twierdził, że wszystkie konie są badane dwa razy do roku, co jest nieprawdą. Bo każdy koń przez komisję przez ostatnie lata był badany raz. Dopiero w tym roku, po raz pierwszy w historii, odbędą się posezonowe badania koni. Ustalono to w sobotę, 6 lipca, a więc dwa miesiące po publikacji tekstu, który przywołuję.
Co więcej – dziennikarz pisał, że „jeśli koń nie spełni przyjętych norm, bo np. zbyt długo dochodzi do siebie po wysiłku, musi być wycofany z trasy” – co jest oczywistą nieprawdą. W ubiegłym roku tylko u 1 konia parametry po odpoczynku spadły do normy fizjologicznej. U pozostałych 290 koni parametry nie wróciły do normy, a jednak żaden z nich nie został wycofany z pracy. Tatrzański Park Narodowy przez lata ignorował te wyniki, świadczące o przeciążeniu pracą.
Mit: jeden kurs i bramki
Dalej dziennikarz twierdził, że „Każda para koni może według obecnych przepisów wykonać tylko jeden kurs w górę i jeden kurs w dół w ciągu dnia. Później zwierzęta te muszą wrócić do stajni i kolejny raz będą zabrane przez właściciela na trasę dopiero po kilku dniach” – co również nie jest prawdą. W regulaminie przewozów wyszczególniono jedynie długość przerw, ale nie liczbę kursów, jakie może wykonać jedna i ta sama para koni. Autor twierdzi, że na dole trasy konie mają zapewnione miejsce do odpoczynku. To prawda – jest tam piękna, nowa stajnia. Ale Tomasz Mateusiak nie pofatygował się, żeby sprawdzić, czy konie z niej korzystają. Jak się okazuje – od lat stoi pusta, a konie zwykle czekają na kurs na pakach samochodów.
Dalej w tamtym tekście dziennikarz Onetu twierdził, że „Koń, wyjeżdżając na trasę, przechodzi przez specjalną bramkę z czujnikami odczytującymi jego dane z chipa. Dzięki temu TPN wie, że na szlak wyjechał koń, który przeszedł badania. System bramek i chipów pozwala też sprawdzić, jak długo dany wóz jechał w górę i dół trasy. Jeśli czas jazdy jest zbyt krótki, to dla pracowników parku jest to znak, iż woźnica (kierowany np. chęcią dodatkowego zysku) poganiał zwierzęta, by móc szybciej wrócić na dół i wykonać danego dnia dodatkowe kursy.”. To zwyczajne kłamstwo. Na trasie nie ma żadnych bramek do odczytywania czipów koni. I nigdy takich bramek nie było. Co więcej – żeby odczytać chip konia trzeba zbliżyć czytnik do jego szyi. Nie słyszałam o technologii, która pozwalałaby odczytać chipa z dużej odległości. Jednak jeśli ona istnieje i jest umieszczona na trasie do Morskiego Oka – chciałabym, by dziennikarz Onetu wskazał mi, gdzie się znajduje!
Mit: ” konie służące do pracy w zaprzęgach”
Wracając do komentarza Tomasza Mateusiaka z 7 lipca 2024 – dziennikarz stwierdza w nim: „W tym wypadku nie mówimy raczej o koniach przeznaczonych do jazdy wierzchem, ale rasach służących do pracy w zaprzęgach”. Szanowny Panie Redaktorze – na trasie pracują głównie konie NN (nieznanego pochodzenia), ale też polskie konie sportowe (wykorzystywane głównie pod wierzch) i konie śląskie. Przy czym najwięcej jest tych NN i polskich koni sportowych, czyli koni szlachetnej półkrwi, a więc twierdzenie, że na trasie pracują konie „służące do pracy w zaprzęgach” jest piramidalną bzdurą. Co więcej – żaden koń nie został wymyślony przez naturę do pracy zaprzęgowej. I żaden z nich nie rodzi się z dyszlem u boku i wędzidłem w ustach. Przekonanie, że zwierzęta rodzą się po to, by wykonywać pracę ponad siły, jest tezą archaiczną.
Autor twierdzi też, że: „Dla wielu z tych zwierząt „oswobodzenie od pracy” będzie oznaczało śmierć” pomijając fakt, że już teraz zakończenie pracy na trasie oznacza dla większości z nich śmierć w rzeźni. A na ich miejsce na trasę trafiają nowe zwierzęta, których los jest już w tym momencie w większości przesądzony. I tak spirala cierpienia się kręci. Przerwać ją może tylko likwidacja tego transportu, co dziennikarz Onetu pomija.
Mit: na likwidacji straci Podhale
Na likwidacji transportu konnego do Morskiego Oka, zdaniem dziennikarza Onetu, ma też stracić region: „Podhale z końmi bowiem się kojarzy”. I tu musimy się częściowo zgodzić. Podhale kojarzy się z końmi, a raczej z ich cierpieniem. Internet pełen jest kategorycznych stwierdzeń ludzi z całej Polski, że nie jeżdżą na Podhale, ponieważ nie mogą patrzeć na wyczerpane konie. Opinia o wszystkich góralach również cierpi na istnieniu transportu konnego do Morskiego Oka. Polki i Polacy z innych stron kraju generalizują swoją niechęć z fiakrów na cała populację Podhala. Mówią i piszą źle o góralach, jakby każdy i każda z nich odpowiadali za cierpienie koni na trasie do Morskiego Oka.
W ten sposób wizerunek Podhala jest generalnie negatywny, a górale są postrzegani jako okrutne osoby, które są obojętne na cierpienie zwierząt. Więc nie mogę się zgodzić z twierdzeniem Tomasza Mateusiaka, że region straci na likwidacji transportu konnego do Morskiego Oka. W mojej opinii wizerunek regionu trwale zyska na tym, że turystki i turyści nie będą podczas wypoczynku narażeni na widok umęczonych zwierząt, ciągnących wozy pełne leniwych ludzi.
Dalej dziennikarz twierdzi, że konie w Tatrach to tradycja, która „musi zostać tradycją”. Porównuje konie z trasy do Morskiego Oka do zespołów folklorystycznych. Zestawia Formułę 1 z dyscyplinami olimpijskimi, wykorzystującymi konie, by uzasadnić potrzebę istnienia transportu konnego do Morskiego Oka. Zapomina tylko, że już 4 lata temu przez cały świat przetoczyła się dyskusja o zasadności wykorzystywania koni w pięcioboju nowoczesnym. I choć „tradycyjnie” w pięcioboju wykorzystywano konie – to jednak ze względów etycznych z nich zrezygnowano na korzyść toru przeszkód, który zawodnicy pokonają samodzielnie, bez zwierząt. Więc można, a nawet trzeba, rezygnować ze źle pojmowanej „tradycji”, jeśli prowadzi ona do cierpienia zwierząt.
Uzasadnianie zła innym złem
Autor uzasadnia też jedno okrutne wykorzystywanie zwierząt dla przyjemności człowieka cierpieniem innym. Twierdzi, że sporty konne są bardziej kontuzjogenne, niż praca na trasie do Morskiego Oka. Tylko czy możemy wprowadzić w Polsce niewolniczą pracę małych dzieci, bo istnieje ona w Azji? Czy możemy zgadzać się na przemoc wobec kobiet, jeśli w niektórych państwach świata ona wciąż jest akceptowana? Czy powinniśmy wreszcie zalegalizować zabijanie psów na mięso tylko dlatego, że tak robi się w Chinach? No nie! Nie można uzasadniać istnienia zła innym złem.
Nadto nie zauważyliśmy, żeby poza tym jednym tekstem Tomasz Mateusiak napisał choćby jeden tekst o okrutnych praktykach wobec koni wykorzystywanych w sporcie. A przecież mógłby. Na Podhalu od lat zimą organizowane są tzw. Kumoterki. To regularne wyścigi zimowe, w których konie ciągną bryczki lub narciarzy. Sport tak samo kontuzjogenny jak każdy inny. Ale Kumoterki nie oburzają dziennikarza Onetu, bo taka krytyka uderzałaby w środowisko, którego dziennikarz broni w swoim tekście. Klasyczny przykład podwójnej moralności.
Mit: tradycja
Następnie przechodzimy ponownie do rzekomej tradycji. Taki argument stosuje Tomasz Mateusiak, żeby obronić transport konny do Morskiego Oka przed likwidacją. Tylko że te TIRy konne z trasy do Morskiego Oka żadną tradycją nie są. Prześledziłam dokładnie historię transportu konnego w Tatrach na przestrzeni lat, czego najwidoczniej dziennikarz nie zrobił. Rzeczywiście – w międzywojniu w Tatrach konie pracowały. Dowoziły materiały do budowy schronisk. Ale wówczas woźnica szedł obok lekkiej furki, by koni nazbyt nie przeciążać. Potem zwierzęta woziły do Morskiego Oka turystów – lekkimi bryczkami dla 2 do 4 pasażerów. Ale równocześnie trasą poruszały się rowery, motocykle, prywatne samochody i większe busy. Po wojnie konie na trasę nie wróciły. Przez długi czas można było dojechać do samego schroniska PKS-em, a własnym autem do Polany Włosienica, gdzie był zorganizowany ogromny parking.
Drogę zamknięto dla ruchu kołowego w 1988 roku, kiedy oberwała się część trasy w pobliżu Wodogrzmotów Mickiewicza. Po remoncie drogi auta na trasę nie wróciły. Pojawiły się natomiast 2 dorożki, które z czasem zaczęły puchnąć wielkością i liczebnością, aż pod koniec XX wieku wozy, zbudowane na ciężkich podwoziach samochodów dostawczych, zabierały nawet 30 osób. Zarówno tamte, jak i dzisiejsze wozy, w niczym nigdy nie przypominały dorożek, które woziły turystów do Morskiego Oka w XX-leciu międzywojennym. Ani tradycyjnych, lekkich góralskich furek.
Mit: incydenty
Tomasz Mateusiak przyznaje też, że górale na trasie do Morskiego Oka robili w przeszłości koniom krzywdę z chęci zysku, ale nazywa te przypadki incydentami. Mnie osobiście to oburza, bo dwóch byłych wozaków zostało skazanych za znęcanie się nad zwierzętami, a takich czynów incydentami nie wolno nazywać, bo to deprecjonuje fakt, że jest to przęstepstwo. Autor, przyznając, że zna fiakrów stwierdza też, że celowo nie męczą koni. Przypominam, zgodnie z licznymi wyrokami Sądu Najwyższego, celowość znęcania się nad zwierzętami jest wyczerpana, jeśli człowiek zna skutek swoich działań. Nie musi tego robić w celu powodowania bólu i cierpienia, a jedynie ze świadomością, że jego działania do bólu i cierpienia prowadzą.
Mamy trzecią dekadę XXI wieku. nasza wiedza o zwierzętach, ich potrzebach fizycznych i psychicznych, jest dużo większa, niż jeszcze 30 lat temu. Nad tym, ile konie mogą ciągną, by nie umierać, pracuje się już tylko w ośrodkach naukowych w Afryce. Świat zachodni nie potrzebuje takich badań, bo ma do dyspozycji zaawansowane technologicznie pojazdy, które przecież od lat wykonują ciężką pracę za konie. A społeczeństwo jest znacznie bardziej wrażliwe na cierpienie zwierząt, niż dawniej. Dlatego aż 68% Polek i Polaków chce likwidacji transportu konnego do Morskiego Oka. I dziennikarze nie powinni czytelników wprowadzać w błąd co do faktów, dotyczących rozmiaru tej pracy i jej skutków.
Z poważaniem,
Anna Plaszczyk
koordynatorka akcji ratowania koni z Morskiego Oka Fundacji Viva!